Imię Boga a codzienność

14.02.2020 r.

Gdyby tak za kryterium świętości przyjąć ilość zwrotów do Boga lub Jego Matki w mowie, takich jak wszelkiego rodzaju „Jezu!”, „O, Boże!”, „Jezus Maria!”, „O, Jezusie!”, „Chryste Panie!”, „Matko Boska!” – to bardzo wielu ludzi w moim otoczeniu należałoby wziąć żywcem razem z ciałem prosto do Nieba. Ciekawe, że opisywana przypadłość w równiej mierze dotyczy zdeklarowanych chrześcijan jak i wojujących ateistów. Warto sobie jednak przypominać, że każde tego typu nieuprawnione użycie świętego Imienia jest wykroczeniem przeciwko przykazaniu „Nie będziesz wypowiadał na próżno Imienia Jahwe, twego Boga. Jahwe bowiem nie pozostawi bez kary tego, kto by wypowiadał Jego Imię na próżno”. Kluczowym w tym przykazaniu jest określenie „na próżno”. Wskazuje ono właśnie na akt wykorzystywania imienia w sposób czczy, błahy, marny, bez oczekiwanego skutku i niepotrzebnie. W kontekście tego przykazania, Katechizm Kościoła Katolickiego tradycyjnie zwraca uwagę na niepotrzebne przysięganie, bluźnierstwo, przeklinanie, wiarołomstwo, krzywoprzysięstwo. Wszyscy katecheci zgodnie uznają, że wymawianie „Jezu!” w momencie, kiedy wdepnie się w coś źle pachnącego, albo „O, Boże!”, kiedy oderwie się guzik na płaszczu, - to niezbyt duże wykroczenie, którego owo przykazanie akurat nie miało specjalnie na myśli. I chociaż oczywistym jest, że krzywoprzysięstwo z użyciem Bożego Imienia jest zdecydowanie większym występkiem, niż używanie wspomnianych zwrotów w codziennych, błahych sytuacjach, to jednak jako człowieka wywodzącego się z kultury wschodniej, bardziej czułej na posłuszeństwo, dziwi mnie to, z jaką pobłażliwością przychodzi współczesnym katolikom mierzyć się z owym „bożeniem” na co dzień. Niektórzy wręcz mówią, że to po prostu kwestia zwyczajów językowych. Nic takiego, o czym warto myśleć czy tym bardziej – pisać.

Jednak jak się nad tym zastanowić, to wspomniane okrzyki nie są kwestia wyłącznie normy językowej. Wyobraźmy sobie, że podobny los spotyka konkretnie imię moje lub Twoje, drogi czytelniku lub czytelniczko. Gdybyśmy zawsze słyszeli: „O, Antku!”, „O, Anno!”, „O, Krzysztofie”, „O, Agnieszko!” – zapewne nie czulibyśmy się z tego powodu zbyt szczęśliwi. Zapewne za tysięcznym razem słyszenia czegoś takiego przestałoby to już być śmieszne, zabawne, błahe lub nieznaczące. Każdy z nas oczekuje należnego szacunku do własnego imienia – nie lubimy, gdy ktoś do nas zwraca się niepoprawnie, przejęzycza brzmienie lub zwyczajnie myli imię. Dlaczego więc sądzimy, że nagminne nadużywanie Bożego imienia jest po prostu „językową normą” i że nic w tym złego nie ma? Dla mnie właśnie upartość, z jaką owa „norma” się utrzymuje przy życiu, jest najlepszym dowodem na to, że nie jest ona neutralna z punktu widzenia świata duchowego. Austriacki filozof Martin Buber napisał w swym czasie w ten sposób: „Ze wszystkich słów ludzkich największy ciężar ma słowo: Bóg. Żadnego innego słowa tak bardzo nie sponiewierano i nie zniesławiono. Ale właśnie dlatego nie wolno mi z niego zrezygnować. Całe pokolenia zwaliły na to słowo ciężar swojego niespokojnego życia i przygniotły je do ziemi. Leży ono w prochu i dźwiga cały ciężar...” (A. Deissler, s. 51).

W „Trylogii kosmicznej” C.S. Lewisa jest fantastyczna scena, kiedy diabeł, tocząc bój z głównym bohaterem o imieniu Ransom, w pewnym momencie jest już razem z nim tak wycieńczony, że nie ma siły podejść i wznowić potyczkę. Leżąc obok, z przekory zaczyna wołać tylko: „Ransom! Ransom! Ransom!”… Kiedy ten w końcu odpowiada: „Co?”, diabeł szyderczo tylko rzuca: „Nic!”, by po chwili wznowić wołanie: „Ransom! Ransom! Ransom!”… Według mnie nie ma lepszej ilustracji, w jaki sposób szatan otrzymuje satysfakcję, gdy po raz kolejny beztrosko wyrzucamy z siebie z byle powodu milionowe „Jezu!”. Zastanówmy się, proszę, komu robimy w ten sposób przysługę. Tak, to prawda, że diabeł już został pokonany na Golgocie. Leży w tym momencie wycieńczony i resztkami sił potrafi już tylko dokuczać. Ot, chociażby dewaluując święte Imię Boga poprzez ukonstytuowanie opisywanej normy językowej.

Zdaję sobie sprawę z tego, że są sytuacje prawdziwej trwogi i niebagatelnego zagrożenia, kiedy owo wołanie jest jak najbardziej na miejscu. Tak samo jak sytuacje wzniosłości czy zachwytu naszym Panem, kiedy taki okrzyk jest wszystkim, co jesteśmy w stanie z siebie wyprodukować. Owszem, w takich przypadkach owe okrzyki są oznaczeniem autentycznej relacji dwojga osób; żywym i w pełni świadomym zwrotem komunikacyjnym ku Temu, Który Jest. Ale uwierzcie mi (zresztą sami będziecie wiedzieć o tym doskonale) – takie świadome wołanie do Boga jest nader rzadkim doświadczeniem we współczesnym świecie. Mam wrażenie, że są to jakieś promile od ogółu przypadków opisywanego wołania. Które w istocie jest niczym innym jak umniejszaniem znaczenia samej Jego istoty, próbą rozmywania Jego świętości, małym „pstryczkiem w nos” na odchodne. Ktoś, kto już wie, że jest pokonany, nie może się powstrzymać, by jeszcze resztka sił takiego małego psikusa nie zrobić. No a większość z nas nie ma problemu z tym, by być pionkiem w tych jego brudnych łapskach.

Ktoś mi zaraz powie: „Na litość Boską, co ten Racjonalny Katolik znowu wygaduje, czego to się on czepia! Czy nie ma większych problemów na tym świecie? Przecież to tylko norma językowa…” :) Owszem, większe problemy są. Jednak wydaje mi się, że jako chrześcijanie powinniśmy przywracać szacunek do Boga również poprzez zwracanie uwagi na to, jak i kiedy wołamy Go po Imieniu. Nie, nie zachęcam Was ku temu, by teraz gorliwie upominać wszystkich wszem i wobec o tym, że tak przecież się nie powinno mówić. Broń nas Panie Boże popadać w tego typu faryzejstwo i czepialstwo. Naczelną zasadą jest zasada Miłości, a ona nakazuje po pierwsze zachęcać innych do kochania Boga z całego serca, całej duszy, całych sił i wszystkich myśli (Mk 12:29-30), a dopiero potem – uczyć ich odpowiedniego zwracania się do Niego w codziennych sytuacjach; po drugie – pierw usuwać kłody z własnego oka, a dopiero potem drzazgi – z cudzego oka (Mt 7:1-5); po trzecie – samym być przykładem i światłem na świeczniku, a nie światłem pod korcem (Mk 4:21-25). Nie mniej jednak w tym przypadku akurat wystarczy zacząć zdawać sobie sprawę z opisywanego problemu, by owo nieświadome nadużywanie przestało nas dotyczyć.

Wytrwałości w drodze do bycia doskonałym nam wszystkim życzę.

Szalom!


Powrót do bloga