Przypowieść o miliarderze

22.10.2022 r.

W naszym myśleniu o wieczności i zbawieniu nader często popełniamy dwa rażące błędy. Pierwszy to niebranie pod uwagę perspektywy Boga. Drugi z kolei to koncentracja wyłącznie na doczesności. Rozprawmy się po kolei z obydwoma błędami.

Na początek proszę sobie wyobrazić przystojnego, wciąż młodego i cieszącego się pełnią zdrowia miliardera, który ma wszystko, o czym w życiu można tylko pomarzyć: wille, pałacyki, domki letniskowe w najbardziej malowniczych zakątkach świata, najnowsze samochody, super-jachty, przysługę, która pomaga we wszystkim. Ale nie tylko to: dodajmy to jego życia jeszcze kochającą, bardzo mądrą i przepiękną małżonkę, kilkorga wspaniałych, posłusznych i doskonale uczących się dzieci, krąg wiernych i błyskotliwych przyjaciół... Ogólnie proszę sobie wyobrazić takiego człowieka, który nie ma żadnych ograniczeń w prowadzeniu spełnionego i radosnego życia. Kto z nas nie chciałby się okazać na jego miejscu? A teraz proszę sobie wyobrazić, że oto ten człowiek z miłości do jakiegoś najbardziej zapomnianego przez świat i ludzi nędzarza postanawia porzucić całe swoje dotychczasowe życie i zamieszkuje w slumsach: w starej, śmierdzącej chałupie razem z tym umiłowanym przez siebie biedakiem. Równocześnie nasz wyobrażony miliarder całkowicie rezygnuje w tym momencie z możliwości wykorzystywania posiadanej fortuny dla własnych celów, co najwyżej pomagając czasem komuś, ale nie korzystając tak naprawdę z własnych zasobów dla siebie w ogóle. Na pytanie innych, po co to właściwie robi, odpowiedź brzmi – bo miłość w sercu tego miliardera mu podpowiada, że należy tak właśnie czynić. Proszę sobie też wyobrazić, że miliarder głosi równocześnie naukę o tym, że istnieje inne życie, odmienne od tego slumsowego. Że można się naprawdę wyzwolić z tej niedoli, w której się tu i teraz jest. Lecz po kilku latach takiego wspólnego zamieszkiwania z nędzarzami w slumsach i głoszonej „rewolucyjnej” nauki, naszego miliardera ostatecznie dopada jakiś uliczny gang i, dowoli poznęcawszy się nad nim przez wiele godzin, ostatecznie pozbawia tego miliardera życia, brutalnie go mordując.

Jaką będzie nasza reakcja na taką historię? Zapewne ktoś by pomyślał – co za głupek, że tak w ogóle zrobił. Mieć wszystko i zrezygnować z tak pełnego i radosnego życia dla jakiegoś uczucia i chęci wyzwolenia tych biedaków… Oczywiście, że dostał to, o co się prosił. Można być filantropem, ale bez przesady – przecież należy zachować umiar i roztropność we wszystkim, co się czyni. Na co się zdały teraz jego wielkie statki, skoro tak naprawdę ani nikomu dobrze nie pomógł, ani nic szczególnego swoim życiem nie osiągnął, osieracając jedynie swoje wspaniałe dzieci? Czyż taki scenariusz nie jest głupotą w oczach tego świata? Czyż ludzie roztropni tak w ogóle postępują? Oczywiście, że nie. Jest to czysta głupota, czy wręcz szaleństwo – by w ten sposób postępować w życiu. Jest to całkowicie sprzeczne z naszymi życiowymi intuicjami i dążeniami.

Sęk w tym, że właśnie w ten sposób postąpił w swym czasie Jezus Chrystus. Z tym jedynie zastrzeżeniem, że zrezygnował z nieskończenie większych radości i dogodności, które jako Król Wszechświata i całego stworzenia posiadał przed wcieleniem. Popełniamy kardynalny błąd, kiedy myślimy o Bożym wcieleniu jako o czymś miłym i przyjemnym, no bo w końcu przecież to tylko o słodkie urodziny chodzi. Owszem, Jego śmierć na krzyżu z pewnością była koszmarna. Ale urodzenie? Dorastanie pod czujnym okiem Maryi oraz Józefa? No, tak, troszkę musiał od małego skosztować niedoli emigranta, tułając się od urodzenia po Egipcie. Ale przecież w końcu wrócił, żył całkiem dobrze jako syn cieśli, zapewne był szanowanym członkiem swojej społeczności. Aż do momentu, kiedy Mu „odbiło” i zaczął głosić jakieś dziwne nauki o Królestwie Niebieskim, ganiąc faryzeuszy, uczonych w piśmie, podważając świętą przecież Tradycję i prosząc się o kłopoty. Ale tak naprawdę poza trzema ostatnimi dniami Swej okropnej Męki – wiódł całkiem ciekawe i szanowane życie: spotykał się z ludźmi, podróżował, wszyscy Go słuchali, podziwiali, chcieli dotknąć. Tłumy szli za Nim. Owszem, trochę przez te ostatnie trzy lata głoszenia nauk zrezygnował z wygody mieszkania w jednym domu. Ale z drugiej strony – nie głodował przecież, wszędzie Go przyjmowano, jakoś ugaszczano. Przecież nie było tak źle...

Problem w tym, że było źle, i to bardzo źle – już od początku. Już od momentu, kiedy ta jedna komórka jajowa w ciele Maryi, którą okrył Duch Święty, w niepojęty dla współczesnej nauki sposób zaczęła się dzielić, kształtując ludzkie ciało naszego Zbawiciela, formując Jego tkanki i organy – już od tego właśnie momentu tak naprawdę było to nieskończonym upokorzeniem Siebie Samego. Nieskończony Bóg, porzuciwszy całą swoją chwałę i moc – staje się najbardziej maleńką i bezbronną istotą we Wszechświecie, kurcząc się do rozmiaru przeciętnego w rozmiarach ludzkiego ciała. W jaki sposób Ktoś taki zechciałby zrezygnować z całego Swojego doskonałego, dotychczasowego życia, by się aż tak umniejszyć? Jaką ma być Miłość Kogoś takiego do każdego z nas, jeśli zechciał w ten sposób zstąpić na tę upadłą i przeklętą ziemię z doskonałych Niebios, skazując się na tak dramatyczny i pełen cierpienia los?

No właśnie. To jest dla współczesnego człowieka niepojęte jeszcze bardziej, niż postępowanie owego wymyślonego miliardera. Ktoś, kto kieruje się wyłącznie ludzką i światową mądrością – nie będzie w stanie ani w taką „bajkę” uwierzyć, ani ją zaakceptować. Uwierzenie w taką historię wymaga cudu i ponadnaturalnej ingerencji, gdyż w oczach tego świata każdy, kto w coś takiego wierzy – jest niespełna rozumu.

Dotykamy w tym miejscu drugiego z dwóch rażących błędów, które popełniamy. Albowiem takie postępowanie będzie uchodziło za szaleństwo wyłącznie w oczach kogoś, kto nigdy nie opuszczał swoich slumsów i nawet nie ma bladego pojęcia, że może istnieć świat, wyglądający i funkcjonujący inaczej. Ktoś, kto żyje na tym padole łez, cierpiąc tak naprawdę od urodzenia i nawet nie zdając sobie z tego sprawy; nie mając porównania do tego, jak dobrym w istocie jest raj i życie z Bogiem – tylko ktoś taki będzie myślał słuchając naszej historii, że ów zmyślony miliarder jest głupkiem. Podczas gdy tak naprawdę to właśnie ten pełen sceptycyzmu słuchacz, nie znając, jakim życie naprawdę może być – takim głupkiem jest. To właśnie on, wiodąc w miarę komfortowy (w jego mniemaniu) żywot, nie będzie sobie zdawał sprawę z tego, w jak rozpaczliwie trudnej i ciężkiej sytuacji się znajduje. Zadowalając się nawet namiastkami prawdziwego szczęścia w postaci a to jakiejś tam pracy, wypłaty, większej lub mniejszej górki pieniędzy, mieszkania, domku, samochodu, zdrowia czy nawet dobrej rodziny… - będzie myślał, że jest bogaczem, pod czas gdy w rzeczywistości wciąż pozostanie jedynie nędzarzem, który mieszka w slumsach i jako tako się na nich urządza. Kiedy taki ktoś, wychodząc wreszcie z tych slumsów – dostrzega płonność wszystkich swoich dotychczasowych nadziei; kiedy widzi na własne oczy, że się pokładało wiarę w dobru, które jest tylko w większym lub mniejszym stopniem śmieciem i odpadem w porównaniu do dobra prawdziwego – jego rozpacz może nie znaleźć granic.

I co wtedy będzie? Co będzie wtedy, kiedy niedowierzający w możliwość lepszego życia i oszukujący sam siebie hedonista, uganiający się za lepszymi przeżyciami w obrębie slumsów – odkryje, że tak naprawdę tęsknił cały swój marny żywot nie za tym, za czym powinien? Kiedy odkryje, że zamiast możliwości prowadzić życie miliardera – z cała mocą oraz impetem ulokował swoje pragnienia i dążenia wyłącznie w ciut lepszym skrawku jego rodzimego slumsu? Że pragnął karmić się odrobinę mniej stęchłymi resztkami pożywienia, że radował się nieco bardziej kompletnym ogryzkiem, który mógł swego czasu dorwać w miejscu swego przebywania, i że właśnie to – było szczytem jego życiowych marzeń i pragnień? Co będzie wtedy, gdy ten ktoś uświadomi sobie wreszcie, że tak naprawdę jego rzekome uciekanie od bólu i cierpienia było śmiechu wartym pragnieniem nieco lepszego ułożenia swojego zbolałego ciała, które – jak by się nie starać – i tak nie było w stanie uniknąć całego cierpienia, chorób, starzenia się i śmierci, które w tych slumsach towarzyszą przecież ostatecznie każdemu?..

Czy ktoś taki, odkrywszy swój błąd, będzie zadowolony z samego siebie? Czy zdoła wybaczyć samemu sobie własną dotychczasową głupotę? Szczerze wątpię, że tak się stanie. A nawet jeśli – to przecież życia, spędzonego za uganianiem się z ową marnością nad marnościami i w pogoni za wiatrem – nie da się przywrócić.

Co więc należy czynić? Po pierwsze, przestać się użalać nad samym sobą. Jaki nie byłby Twój los – wiedz, że ten dźwigany przez Ciebie krzyż jest wyzwaniem, z którym mierzy się każdy żyjący na tym świecie człowiek. Znoś więc te cierpienia, które tak czy owak będą towarzyszyć Twojemu życiu w sposób spokojny, rozumiejąc, że to przecież tylko chwilowa sprawa. Po drugie, uwierz w końcu, że prawdziwe dobro tylko od Boga pochodzi i że Twoje serce nie spocznie dopóty, dopóki nie trafisz w Boże objęcia. Znajdź pocieszenie w tym, że Twoje szybko mijające życie prowadzi jedynie ku temu, że w końcu wyrwiesz się z tych slumsów. I przestań że wreszcie uganiać się za nieco lepszym modelem ciucha, zegarka, auta, domu… To wszystko naprawdę jest marnością. Nie w tym sensie, że masz zacząć tym wszystkim gardzić. Nie ma nic złego w tym, że jeździsz po mieście nieco lepszym samochodem. Chodzi tylko o to, żeby wiedzieć, że ten samochód prawdziwym dobrem nie jest. Bogu dzięki, że go masz – ale jak go nie masz – to też nic złego się nie dzieje. Czekają na Ciebie takie skarby i takie możliwości, o których w tej chwili nawet nie jesteś w stanie marzyć, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy z ich istnienia. Zapewniam Cię jednak, że jeśli zaufasz naukom Boga, to nabierzesz do tego wszystkiego właściwego dystansu. I będziesz dużo spokojniejszy, bez względu na to, co dzień jutrzejszy jeszcze przyniesie. Jeśli masz prawdziwą perspektywę życia wiecznego, - choroby, wojny, głód i śmierć przeżywane w tych slumsach przestają być aż tak strasznym doświadczeniem. Bo przecież i tak każdy z nas choruje, bierze udział w wojnach (choćby jedynie na forach internetowych ;)), czasem odczuwa głód, a na końcu umiera. No i? Czy to taki powód ku temu, by się tym faktem aż tak ekscytować i tylko o nim nieskończenie rozpamiętywać?

Zdaję sobie sprawę z tego, że uwierzenie w tę obcą naszej slumsowej naturze perspektywę jest bardzo trudne. Własnymi siłami nie da się tego zrobić. Jeśli jednak wciąż wolisz tkwić wyłącznie w perspektywie doczesnej, nie chcąc „uwierzyć w te bajki” i polegając wyłącznie na „zdrowym rozsądku”… No cóż, możesz i tak zrobić, oczywiście. Każdy ma wybór. Jednak świadczę – podobnie jak wielu przede mną i razem ze mną – że dar żywej Wiary jest jak najbardziej możliwy do otrzymania. Wystarczy zwrócić się do Wcielonego Syna Bożego i Go o ten dar szczerze poprosić. A wtedy nasze życie i problemy, osadzone we właściwej perspektywie – nabiorą zupełnie innych kolorów.

Szalom! :)


Powrót do bloga