Grzeszne versus święte

19.10.2019 r. 

Jednym z największych nieporozumień odnośnie chrześcijańskiej wiary jest wyobrażenie Boga jako siwobrodego groźnego starca, który permanentnie kontrolując nasze postępowanie cały czas szuka pretekstu aby, surowo marszcząc brwi, – ukarać człowieka, który zgrzeszył. Z tego infantylnego wyobrażenia Boga wyłania się również wyobrażenie na temat tego, że piekło jest specjalnie utworzonym, wypełnionym po brzegi demonami, siarką oraz smołą, wiecznie płonącym więzieniem, do którego On wysyła dusze grzeszników, które nie zdążyły przyjąć postawy skruchy w trakcie swego życia doczesnego. Bardziej sadystyczny schemat trudno sobie nawet wyobrazić.

Zastanawiając się nad przyczynami takiego wyobrażenia Boga dochodzę do wniosku, że najczęściej jest ono pierwszym i ostatnim wytłumaczeniem, które większość ludzi słyszy od swoich rodziców w wieku wczesnoszkolnym w odpowiedzi na pytanie o to, czym jest grzech. I chociaż takie wytłumaczenie w tym wieku może być odpowiednim – smutnym towarzyszącym faktem jest to, że prawie wszyscy na tym poprzestają swoją edukację na temat grzeszności. Jeśli natomiast ktoś nawet i czyta potem Biblię lub Katechizm – to znajdujący się tam bezpośredni opis grzechu lub piekła nie specjalnie przeczy pierwszemu wyobrażeniu z czasów wczesnego dzieciństwa, więc tak naprawdę i w późniejszym wieku nie ma podstaw ku temu, by rozwinąć swoje rozumienie grzechu i piekła do zadowalającego poziomu.

To samo dotyczy i rozumienia świętości, które najczęściej sprowadzane jest do wyobrażenia przytłoczonych przez własną grzeszność, ciągle głodnych oraz ubranych w łachmany pustelników, którzy prześcigają się między sobą w tym, by osiągnąć większe sukcesy w uśmierzaniu własnego ciała. Tym razem opisany obrazek ma w sobie coś wspólnego z masochizmem i ponownie – nie służy jako atrakcyjny wzorzec do naśladowania. Bądźmy sami ze sobą szczerzy i zadajmy sobie pytanie – kto z nas chciałby naprawdę wierzyć w takiego boga, który będąc sadystą z jednej strony, preferuje masochistów z drugiej? Czy warto w ogóle mówić o tym, że takie wyobrażenie chrześcijaństwa w swojej prymitywności nawet nie zasługuje na to, by o nim mówić?

Jednak mówić o tym warto właśnie dlatego, że takimi wyobrażeniami chrześcijaństwu w każdym pokoleniu, a zwłaszcza we współczesnym świecie, zadawane są nadzwyczajne straty. Ich toksyczność oraz trwałość dla mnie osobiście są wybitnym dowodem na to, że wymysł diabła, trafiając na podatną glebę ludzkiego lenistwa i głupoty, kiełkuje nadzwyczaj trwałym chwastem. I walka z tym zjawiskiem zdecydowanie powinna być jednym z podstawowych celów współczesnego Kościoła.

Jak przedstawiono w poprzednich rozdziałach – wymiar duchowy naszego istnienia jest jeśli nie aksjomatem, to dającym się udowodnić teorematem. Jeśli, więc, świat duchowy istnieje, to świętość i grzeszność muszą w nim być całkiem obiektywnymi rzeczywistościami. Dlatego najpierw spróbujmy ustalić, czym jest świętość. W Starym Testamencie pod pojęciem świętości rozumiano wszystko to, co należy do sfery Boga (sacrum) na przeciwwagę wszystkiemu temu, co należy do naszej ludzkiej codzienności (profanum). Nowy Testament nieco uzupełnił to rozumienie, jednak zasada istotnie się nie zmieniła, dlatego nadal możemy trzymać się przedstawionej prostej definicji. Jakakolwiek czynność, przedmiot, zjawisko, okres, osoba – mogą mieć przeznaczenie zarówno sakralne jak i doczesne, w zależności od kontekstu i celu. Na przykład, proces przygotowania jedzenia zwykle ma wymiar doczesny, jednak przygotowanie tego samego posiłku na cele uroczystości religijnej – może już mieć sakralny wymiar. Dla kogoś niedziela może być zwykłym dniem wolnym, a dla kogoś – świętym dniem, o którym należy pamiętać, by go święcić. Dla kogoś puchar może być po prostu naczyniem do przechowywania cieczy, a dla kogoś – przedmiotem poświęconym, w którym przechowywana jest Święta Komunia i tak dalej. Na podstawie stwierdzeń powyżej można wysnuć prosty wniosek, że podział na sacrum i profanum wynika wyłącznie z naszego nastawienia. Innymi słowy, jeśli my coś szczerze robimy dla Boga i z myślą o Nim – to już ma sakralne znaczenie, chociaż, oczywiście, stopień sakralności może być różnym. Na przykład, niedzielna liturgia może być zwykłą, a może dotyczyć święta. I chociaż dla większości z nas obydwie msze święte będą różnić się tylko czasem trwania – klerycy, oczywiście, mogą wyjaśnić niuanse świątecznej liturgii, które są stosowane właśnie w celu podkreślenia wyjątkowości i wzniosłości świątecznej chwili liturgicznej.

Współczesny człowiek ma kłopoty ze zrozumieniem i akceptacją świętości. Z moich rozmów z wieloma osobami oraz z doświadczenia prywatnego doskonale rozumiem, że słowo „święty” ma dla współczesnego świata z reguły neutralny (mnie to nie dotyczy) albo nawet negatywny (śmiechu warte baśnie) wydźwięk. Tyle że jak już stwierdzono wcześniej – tak naprawdę nasz stosunek do świętości jest tożsamy z naszym stosunkiem do Boga. Z powyższego można wyciągnąć prosty wniosek, że negatywny albo neutralny stosunek do świętości jest pochodną naszego takiego samego stosunku do Boga.

Dla mnie świętość przede wszystkim zawiera w sobie miłość i czystość. Świętość jest przeciwstawnością do brudu i nieczystości; jest bezgraniczną krainą wolną od zła, niesprawiedliwości, presji i ucisku – miejscem radosnego spoczynku. Stan świętości można zilustrować przykładem. Wyobraź sobie, czytelniku/czytelniczko, taką sytuację: właśnie kończy się naprawdę długi okres Twojej nieustannej i ciężkiej pracy, przepełnionej stresem, ogromną odpowiedzialnością, poszukiwaniami efektywnych rozwiązań, niekończącymi się sprzeczkami z otoczeniem. W końcu, zostawiając to wszystko, wychodzisz na zewnątrz. Przed Tobą – szumi zielony park, wypełniony śpiewem ptaków. Słońce właśnie chyli się ku linii horyzontu, farbując połowę nieba i kilka obecnych na nim chmurek w karmazynowe kolory. Wciągasz w nozdrza świeże, chłodnawe i równocześnie lepkie od wiosennych zapachów powietrze i uśmiechasz na myśl o tym, że Ty i Twoja rodzina już nigdy więcej nie będziecie musieli martwić się o swoją przyszłość – przecież dysponujesz już taką kwotą, którą w ciągu życia kilku ludzi trudno będzie wydać. Zauważasz przelot gołębia pomiędzy drzewami w gaju naprzeciwko i uśmiechasz się jeszcze bardziej na myśl o tym, że przed Tobą – długi okres wymarzonego odpoczynku, na który, wydawałoby się, oczekiwało się przez całe życie. Żadnych zmartwień, żadnego stresu, żadnej myśli, która mogłaby zachwiać Twój wypełniony spokojem nastrój. Po czym z radością przypominasz sobie o tym, że właśnie teraz odbędzie się przyjęcie ku Twojej czci. Żeby się nie spóźnić, wyruszasz do miejsca świętowania i z zamarłym sercem wchodzisz do uroczyście wystrojonego pomieszczenia, gdzie na Ciebie czekają najmilsze Twojemu sercu osoby – rodzice, kochane dzieci, Twoja druga połówka. Wśród obecnych szerzy się powściągliwy oddech: „nareszcie!”, a przy centralnie ustawionym stole z naczelnego miejsca podnosi się On – Twój przyjaciel, mentor, opiekun, brat i ojciec, oraz jedyne oparcie w najtrudniejszych chwilach – i słyszysz Jego wypełniony bezgraniczną miłością głos, który wita Cię w końcu w domu…

Właśnie tak mogę sobie próbować wyobrazić raj. I chociaż mój naiwny opis zapewne nie dociąga nawet do setnej części tego, jak naprawdę ten radosny kraj wygląda – jednak przykład ten jest ważny dlatego, że pokazuje, że raj nie jest miejscem, gdzie uśmiechnięci i jednakowi z wyglądu aniołowie przelatują z kwiatuszka na kwiatuszek śpiewając „Alleluja!” (komu z żywych ten nudny obraz wydałby się wystarczająco pociągający?). Raj – to przede wszystkim stan duszy, która znajduje się w miejscu świętym i jest w stanie tę świętość docenić. Oczywiście, na co dzień nie wiemy jak raj wygląda i jak dokładnie czuje się człowiek, który tam trafił, jednak można powiedzieć z pewnością – uczucia te przewyższają w swoim wymiarze wszystkie dostępne nam w tym życiu pozytywne doświadczenia razem wzięte.

Biblia, która jest nieskończenie mądrą księgą, jest równocześnie jedną z najbardziej „oszczędnych” ksiąg, która de facto nie zawiera w sobie zbędnych, elokwentnych czy też napuszonych słów. Kiedy czyta się Biblię, w pierwszym odruchu można odnieść wrażenie, że się je przaśny chleb – tak bezbarwnym i nawet suchym wydaje się być zawarty w niej tekst: fakty, ludzie, wydarzenia – wszystko jest przedstawione w skompresowanym i dosyć monotonnym stylu. Jednak jeśli spróbować włączyć własną wyobraźnię i naprawdę zastanowić się nad tym, co się czyta – każde zdanie zaczyna nabierać dodatkowego i bardzo głębokiego sensu. Weźmiemy jedno takie zdanie dla przykładu: „A gdy otworzył pieczęć siódmą, zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny” (Ap. 8:1). Przypominam, że tę ciszę poprzedzało opieczętowanie stu czterdziestu tysięcy wybranych sług Boga, którzy „przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili” (Ap. 7:14). Teraz wyobraźmy na chwilkę sto czterdzieści tysięcy ludzi (ogromny tłum), którzy są zdecydowani służyć Bogu nawet kosztem własnego życia, których przyprowadzają do tronu Boga i otwierają siódmą pieczęć w pewnej księdze, która z kolei zawiera jakąś największą tajemnicę. Po czym zapada „w niebie cisza jakby na pół godziny”. Możecie sobie wyobrazić stoczterdziestotysięczny tłum, który w ciągu pół godziny nie to, że nie szumi, lecz nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, stojąc w całkowitej ciszy? Co muszą przeżywać ci ludzie, stojąc w tej ciszy w ciągu całych trzydziestu minut? Wszyscy ci ludzie muszą przeżywać jakąś bardzo mocną emocję, która graniczy z utratą mowy – a żadna ludzka zwykła emocja (strach, gniew, radość, złość, cierpienie, niepokój, wdzięczność, żal itp.) – nie przeżywa się w całkowitej ciszy. Odpowiedź przychodzi sama – zachwyt. Myślę, że właśnie zachwyt, w wyniku którego co najmniej na pół godziny stracimy dar mowy – jest tym, co nas przede wszystkim czeka w raju.

Nie wierzę, że istnieją na świecie ludzie, którzy chociażby kącikiem duszy nie życzyliby sobie właśnie takiego lub chociaż podobnego rozwoju sytuacji. Jednak doskonale wiem, że są ludzie, którzy uczynią wszystko, by w odruchu buntu przeciw własnej naturze – uciec od tej idylli, wyśmiać ją a nawet świadomie zniszczyć wiarę innych w jej istnienie. Na pierwszy rzut oka takie postępowanie wydaje się być nieracjonalnym i takim, który przeczy zdrowemu rozsądkowi. Jednak ironii tej całej sytuacji dodaje fakt, że właśnie takie postępowanie ci ludzie nazywają racjonalnym, co pozwala im w przeciągu długich lat, a często nawet przez całe życie – nie dostrzegać swojego oczywistego błędu. Przecież wszyscy w duszy czujemy, że opisywany stan rzeczy, opisywana beztroska – są możliwe i znajdują się w zasięgu każdego z nas. Wszyscy czujemy, że taki stan duszy – jest dla nas wszystkich stanem prawidłowym. To, że sprawy na świecie rozwijają się w zupełnie przeciwnym kierunku – jest tylko naszą własną zasługą. Dlatego kiedy ktoś wciąż „naiwnie” wierzy w powszechne szczęście i radość, a ktoś inny taką wiarę wyśmiewa – jest to problem tylko dla tego, kto zajmuje taką sarkastycznie-wyśmiewającą pozycję. Kto wyciąga miecz sarkazmu, sam od niego zginie.

Miłość do Boga i oddawanie Mu czci, radość od połączenia ze świętością, czyli osiągnięcie stanu ducha (nawet na krótki czas) podobnego do wyżej opisanego „przeżycia duszy w raju” – jest całkiem przystępną praktyką już teraz dla nas wszystkich – w trakcie modlitwy, liturgii czy po prostu w ciągu codziennego dialogu (właśnie dialogu, a nie monologu!) z Bogiem. Symboliczność naszego stosunku do świętości – która wyraża się przykładowo w trakcie liturgii w szeregu „niezrozumiałych” na pierwszy rzut oka obrzędów wykonywanych przez księdza – bierze się z ludzkiej nieumiejętności lepiej wyjawiać całą pełnię miłości, radości lub wdzięczności Bogu w trakcie rozmowy z Nim, z jednej strony, oraz z chęci ochronić tę świętość, całą strefę sakralną przed brudnym wpływem nieczystości w naszych sercach – z drugiej strony. Oczywiście, że zewnętrznemu obserwatorowi, który nie kieruje się w swoim życiu miłością do Boga – trudno jest zrozumieć sens symboli liturgicznych. Taki stan można przyrównać do sytuacji, kiedy komuś, kto w życiu jeszcze nie kochał – trudno jest zrozumieć całą „romantykę” związaną ze stosunkami dwojga zakochanych ludzi. Ale nawet jeśli ktoś już był zakochany, lecz zakochanie już dawno minęło – przypomnijcie sobie, jak „śmiesznie” i „dziwnie” wyglądają nam zakochani ludzie, którzy idąc przez tłum nikogo poza sobą nie dostrzegają, nieśmiało trzymając się za ręce i unosząc od czasu do czasu na obiekt swojego pożądania namiętny wzrok. Ci, którzy nie są zakochani – dostrzegą taką zakochaną parę z łatwością i tylko uśmiechną się w sercu na widok takiej „świętej naiwności”. Analogicznie niech nikogo nie dziwią ludzie, szczerze uśmiechający się w trakcie liturgii albo płaczący z radości po otrzymaniu Świętej Komunii. Ci ludzie mają pełne prawo ku temu, by radować się rozmawiając z Bogiem – a ich stosunek do świętości, niech nawet naiwny ze zwykłego punktu widzenia, jest prawdziwą perłą wśród oceanu smutku i grzeszności, którymi nas otacza codzienny świat.

Pozwolę sobie na jeszcze jeden przykład, by do końca opisać kwestię szczerego stosunku do świętości. Nasze stosunki z Bogiem nie z czyjegoś widzimisię opisywane są jako relacja dzieci ze swoim Ojcem. Przecież relacje z Kimś, kto jest nieporównywalnie mądrzejszy oraz potężniejszy od nas samych – nie sposób opisać w inny sposób. Teraz wyobraźmy sobie, że małe dziecko w odruchu szczerej miłości wręcza swoim rodzicom prezent w postaci, powiedzmy, krzywo narysowanego własnego dzieła sztuki. Chociaż dla zewnętrznego obserwatora taki stosunek dziecka do rodziców może mieć na pierwszy rzut oka w jego zewnętrznym wyrazie dosyć groteskowy charakter, ‑ w taki sam sposób, w jaki rodzice godzą się rozpatrywać ten dziecięcy nieporadny rysunek jako naprawdę cenny prezent – Pan Bóg zgadza się rozpatrywać i symbole-przejawy naszego stosunku do Niego. Otrzymanie takiego nieporadnego rysunku w religii nazywamy ofiarą. I chociaż my wykorzystujemy w tym znaczeniu słowo „ofiara”, które we współczesnym świecie nie kojarzy się z niczym zbyt przyjemnym czy tym bardziej radosnym, należy pamiętać, że właśnie takie znaczenie to słowo miało odwiecznie. Ofiarą jest jakikolwiek nasz gest, który dokonujemy nie z uwagi na siebie, a ze względu na inną osobę – i z miłości do niej. Kiedy małe dziecko – z własnej chęci – poświęca swój czas i wysiłek temu, by narysować ukochanym rodzicom jakiś obrazek w jakości prezentu – to rodzice nie dlatego cenią ten rysunek, że on ma jakąś wartość jako dzieło sztuki (gdyż prawdopodobnie nie ma żadnej) – ale właśnie z uwagi na ofiarę. Innymi słowy cenimy wtedy przede wszystkim odmowę dziecka od własnego egoizmu przy dysponowaniu czasem (możliwość pobawienia się, pobiegania, oglądania bajek itp.) na rzecz chęci sprawić nam przyjemność. Nie ma niczego bardziej czystego i radosnego niż ofiara – czyli przeznaczenia siebie – na rzecz innej osoby w miłości. Dla rozumnych istnień nie ma bardziej wzniosłej możliwości napełnić siebie i kogoś radością, niż ofiarowując (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) siebie dla kogoś innego. Ten model postępowania spełnia wszystkie warunki, by nazywać go świętym, więc świętowanie takiego rodzaju ofiar wśród wszystkich społeczeństw i we wszystkich religiach na Ziemi – nawet dalekich od chrześcijaństwa – miało zawsze duże znaczenie.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że samo słowo „świętowanie” wskazuje na „świętość”, przecież obydwa słowa mają tę samą podstawę. Taka sama zależność między słowami „święty” i „świętowanie” występuje również w innych językach europejskich: wystarczy prześledzić tworzenie słów na podstawie łacińskiego „celebro”, włoskiego „celebrare”, francuskiego „célébrer”, angielskiego „celebrate”, polskiego „celebrować” czy nawet niepodobnie brzmiących niemieckich „feiern” lub chorwackiego „slaviti”. Prawie we wszystkich językach europejskich słowo „świętość” stoi w jednym rzędzie synonimicznym lub wskazuje na takie słowa jak „uwielbienie”, „świętowanie”, „celebracja”, „odprawianie liturgii” czy nawet „czczenie”. Nasze stosunki z Bogiem głęboko się zakorzeniły na poziomie językowym, co łatwo można zilustrować przy pomocy etymologii. W związku z tym powstaje pytanie, czy zdobycie świętości naprawdę jest takim ciężkim osiągnięciem, jak to sobie wyobraża większość współcześników?

Na podstawie własnego niezbyt długiego doświadczenia życiowego śmiem twierdzić, że świętość jest naturalnym stanem dla wszystkich ludzi. Kiedy po raz pierwszy wziąłem na ręce kilkanaście minut wcześniej urodzonego syna, który ledwo otwierając oczka – zaglądnął mi w twarz, ‑ zrozumiałem, że patrzę na kogoś, podobnego w swojej absolutnej czystości oraz właśnie tej „świętej naiwności” na przybysza z innej planety – takie niewiarygodne zaufanie, prostotę i dobroć można było dostrzec w jego spojrzeniu. Ta mała i krucha istota – nie tylko nie pasowała przy tym do naszego grzesznego świata. Ten świat – ledwo mógł tę całą nieskończoną dobroć i szczerość tej malutkiej osoby w sobie zmieścić. Wiem, że to brzmi dziwnie dla kogoś, kto czegoś podobnego nie przeżył chociażby raz we własnym życiu. Jednak właśnie takie rzadkie i niepowtarzalne chwile w życiu pozwalają zrozumieć, co dokładnie miał na myśli w swojej genialnej przenikliwości Clive S. Lewis opisując piekło w „Podziale ostatecznym” jako malutki otwór, z którego przerasta źdźbło trawy na niebie. Cała „wielkość” piekła zmieści się nawet w takim malutkim otworze w świętym miejscu, które nazywamy niebem. Nic dziwnego, że święci nie mają możliwości wejść do piekła – gdyż oni tam po prostu się nie zmieszczą. W 2004 roku św. Jan Paweł mówił: „Wszyscy jesteśmy powołani do świętości i tylko święci mogą odnowić ludzkość”. Te słowa nie oznaczają, że nagle wszyscy mamy zostać pustelnikami i zacząć odżywiać się szarańczą i miodem. Takie twierdzenie znaczy, że wszyscy my (jako ludzkość) – każdy na swoim miejscu w społeczeństwie – powinniśmy ponownie odnaleźć równowagę w rozmowie z Bogiem i znowu zacząć pragnąć świętości, szanować ją. Na najbardziej prostym poziomie to oznacza tylko dbanie o czystość i miłość, oddanie im i kierowanie się nimi w trakcie codziennych wyborów. Niech to wszystko zabrzmi jako banalność, jako prymitywne dążenie do powszechnego szczęścia – lecz czyż nie z zaspokojeniem właśnie tego dążenia we współczesnym świecie społeczeństwa mają największy kłopot?

Na końcu i w kontekście wyżej powiedzianego warto zacytować i rozpatrzeć jeszcze jeden bardzo ważny fragment z Biblii: „Królestwo niebieskie podobne jest do króla, który wyprawił ucztę weselną swemu synowi. 3 Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę, lecz ci nie chcieli przyjść. 4 Posłał jeszcze raz inne sługi z poleceniem: "Powiedzcie zaproszonym: Oto przygotowałem moją ucztę: woły i tuczne zwierzęta pobite i wszystko jest gotowe. Przyjdźcie na ucztę!" 5 Lecz oni zlekceważyli to i poszli: jeden na swoje pole, drugi do swego kupiectwa, 6 a inni pochwycili jego sługi i znieważywszy [ich], pozabijali. 7 Na to król uniósł się gniewem. Posłał swe wojska i kazał wytracić owych zabójców, a miasto ich spalić. 8 Wtedy rzekł swoim sługom: "Uczta wprawdzie jest gotowa, lecz zaproszeni nie byli jej godni. 9 Idźcie więc na rozstajne drogi i zaproście na ucztę wszystkich, których spotkacie". 10 Słudzy ci wyszli na drogi i sprowadzili wszystkich, których napotkali: złych i dobrych. I sala zapełniła się biesiadnikami. 11 Wszedł król, żeby się przypatrzyć biesiadnikom, i zauważył tam człowieka, nie ubranego w strój weselny. 12 Rzekł do niego: "Przyjacielu, jakże tu wszedłeś nie mając stroju weselnego?" Lecz on oniemiał. 13 Wtedy król rzekł sługom: "Zwiążcie mu ręce i nogi i wyrzućcie go na zewnątrz, w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów". 14 Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych.” (Mt 22:2-14). Przeanalizujmy ten fragment. Oczywiście, król uosabia w tej przypowieści Boga-Ojca, który szykuje wesele dla swojego Syna. Świętość w tej przypowieści, wyjątkowość i wzniosłość chwili wyrażane są w powszechnym nastroju radosnego oczekiwania celebracji wyjątkowego wydarzenia, w którym to celu poczyniono duże przygotowania. Jednak zwołani w ogóle nie podzielają poczucia radości Boga-Ojca. Fatalność błędu wszystkich zaproszonych polega na tym, że oni poczucie radości, które przepełnia Boga – mylą z przyjemnością i oddają przewagę znanym sposobom osiągania przyjemności (głównie poprzez bogacenie się). Jeszcze niektórzy – a to są właśnie ci wszyscy niewierzący sceptycy, którzy otwarcie wyśmiewają świętość lub podważają jej istotę – radość w sposób pokrętny czerpią z samego faktu bluźnierstwa, naśmiewania się i zabijania sług Boga (w praktyce takie zabójstwo nie musi być dokonywane w sposób dosłowny – czasem wystarczy kilku jadowitych, przepełnionych nienawiścią i sarkazmem słów). Po czym Bóg zapałał na tych ostatnich gniewem – wysyłając przeciwko nim swoje wojsko. Ktoś może na tej podstawie wyciągnąć mylny wniosek o tym, że Bóg jest zły. Ale przecież nie wolno mylić dobroć i miłość z uległością. Święte rzeczy nie poddają się wyśmiewaniu – i właśnie dlatego w innym miejscu Nowego Testamentu jest powiedziane, że „jeśli [ktoś] powie przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku, ani w przyszłym.” (Mt 12:32). Dlaczego Pan Bóg jest tak kategoryczny w tej kwestii? Jeśli się zastanowić, przyczyną jest totalna niesprawiedliwość, nieodpowiedniość podejścia z jednej strony i totalna bezbronność absolutnej czystości i niewinności – z drugiej strony. Te dwie kwestie – nie da się w żaden sposób połączyć z tej samej przyczyny, dla jakiej nie da się być adwokatem dla kogoś, kto, przykładowo, bez żadnej przyczyny, dla czystej przyjemności ‑ zabija niewinnych noworodków. Lub przypomnijcie sobie, jak czuliśmy się w dzieciństwie lub w wieku młodzieńczym, jeśli ktoś śmiał coś brzydkiego powiedzieć o naszej mamie. Niewinność matki i jej zasługi nie łączą się w żaden sposób z taką rażąco niesprawiedliwą oceną tej drogiej dla nas wszystkich osoby. Jednak dla człowieka wierzącego jeszcze większym złem jest obrażanie Świętego, ‑ samego Boga. Natomiast sensem zła nie jest to, że ono zaprzecza Prawdzie – tylko to, że ono nie ma prawa istnieć – jego logika co do zasady nie poddaje się żadnej logice jako takiej. Właśnie dlatego w teologii istnieje pojęcie „mysterium iniquitatis” – ludzki rozum po prostu nie jest w stanie znaleźć racjonalne ziarno w takiej nieskończenie złej postawie. Przykładowo, właśnie z powyższego względu nie mogłem w swym czasie powiedzieć „Je suis Charlie”. Terrorystyczny atak jest ohydnym i okropnym pod względem swojej niesprawiedliwości aktem – tego nie da się zaprzeczyć. Jednak w tym samym czasie wykorzystanie satyry, jako sposobu wyśmiewania świętych dla wielu ludzi pojęć – jest takim samym absolutnym absurdem. Kończąc rozmyślania na temat przypowieści o powołanych na wesele, należy zwrócić uwagę na to, że świętowanie wymaga chociażby minimalnych przygotowań, które w tekście Jezusowej nauki są zobrazowane przy pomocy symbolu odpowiedniej odzieży. Człowiek, który nie jest odpowiednio „ubrany” – ponownie nie dzieli radości Boga w sercu, lecz zasadniczo przypomina złodzieja, który przyszedł przy okazji napełnić sobie brzuch potrawami weselnymi. Dlatego niech nikogo nie dziwi kolejna wydawałoby się „zła” decyzja króla, by takiego niegodziwca wrzucić do więzienia. Bo czym różni się kradzież Świętego od Jego zabójstwa lub naśmiewania się z Niego? To jest tylko kolejny wyraz już wspomnianego nielogicznego „mysterium iniquitatis” – które nie ma prawa istnieć w naturze. Doskonałe Miłosierdzie domaga się wybaczenia nawet takiego przestępstwa, jednak Doskonała Sprawiedliwość wymaga oddzielenia takiego ukierunkowanego zła od reszty świętości. Jako że do świętego miasta „...nic nieczystego […] nie wejdzie ani ten, co popełnia ohydę i kłamstwo, lecz tylko zapisani w księdze życia Baranka” (Ap. 21:27).

Rozmyślaniami przedstawionymi w blogu do tej pory wprost dotarliśmy do omówienia chrześcijańskich wartości w kontekście wszystkiego tego, co teraz się dzieje we współczesnej Europie. Dlatego kolejny wpis na tym blogu będzie dotyczyć wartości i próżności – jako dwóch przeciwstawnych pojęć, które definiują naszą codzienność. Do usłyszenia wkrótce! :)


Powrót do bloga