Dwie opcje dla ewangelizacji?

12.09.2021 r.

Drodzy bracia i siostry w Chrystusie! Dzisiejszy mój post będzie trudny i może być odebrany przez niektórych z Was jako obrażający. Ale zapewniam, że nie jest moją intencją ani obrażanie, ani krytykanctwo, ani pomniejszanie roli kogokolwiek. Chcę w sposób możliwie najbardziej łagodny i wypełniony troską, również ze swojej, „świeckiej” pozycji, zwrócić uwagę na pewne skrzywienie w rozumieniu ewangelizacji przez innych świeckich, któremu wszyscy w tej lub innej mierze aktualnie ulegamy.

Mianowicie, zauważyłem, że wśród świeckich Chrześcijan ścierają się aktualnie dwie opcje, jeśli chodzi o podejście do ewangelizacji. Pierwsza opcja, nazwijmy ją dla uproszczenia „dobrocentryczną”, polega na tym, że dobro się „promuje”. W przypadku tej opcji nagłaśnia się inicjatywy dobroczynne, wydarzenia kulturowe, organizowane zbiórki itp. Motywacją dla zwolenników tej opcji jest zbieranie „dobrych owoców”, radość płynąca z pomocy innym, poczucie wspólnoty i braterskości w tym, jak się żyje na co dzień. Ta strona mocno koncentruje się na miłości do bliźniego, pozytywnych emocjach, organizacji dobroczynnej aktywności i tak dalej. Ta świecka strona działalności ewangelizacyjnej zdecydowanie wpatruje się w Boże Miłosierdzie.

Druga opcja, nazwijmy ją dla uproszczenia „złocentryczną”, wyraża się w tym, że się piętnuje grzech, przestrzega się przed złą ideologią, nagłaśnia się złe tendencje, zwraca się uwagę na wydarzenia zagrażające zbawieniu i tak dalej. Motywacją dla zwolenników tej opcji jest utrzymanie czystości, satysfakcja płynąca ze zwycięstwa dobra nad złem, pokój odczuwany w chwili nawrócenia i zadośćuczynienia za wyrządzone zło. Ta strona podkreśla pierwszeństwo rozumowania nad emocjami; obstawia, że prawda i dobro same się obronią i nie potrzebują „promocji”, natomiast że zło musi być zwalczane, wypleniane, powstrzymywane i tak dalej. Ta świecka strona działalności ewangelizacyjnej zdecydowanie wpatruje się w Bożą Sprawiedliwość.

Żeby tego podziału było mało, pozostali współcześni „szeregowi” naśladowcy Chrystusa mają tendencję do gromadzenia się wokół którejś z tych opcji, przypieczętowując opisany podział i zwyczajnie nie lubiąc się nawzajem. Osobiście byłem świadkiem wzajemnych ataków obu grup.

Jakkolwiek zabrzmi to radykalnie, muszę powiedzieć, że obydwa pomysły na ewangelizację… tak naprawdę w ogóle nie mają nic wspólnego z ewangelizacją. Są to jedynie sposoby na promowanie pewnych postaw „pro-chrześcijańskich”, są dość ciekawym i dobrym sposobem przekazywania użytecznej informacji dla osób, którzy już są wewnątrz Kościoła, ale co najwyżej pełnią one funkcję wspomagającą, i aż nijak nie mogą być same w sobie wystarczające. Żeby była jasność – nie twierdzę przez powyższe, że obydwa sposoby postępowania należy zupełnie odrzucić i o nich całkowicie zapomnieć, absolutnie nie! Sam z przyjemnością słucham obu grup, i jestem wdzięczny za wykonywaną przez przedstawicieli tych środowisk pracę. Przecież oczywistym jest, że należy czynić dobro, wynikające z naszej wiary oraz że należy podkreślać rolę Miłosierdzia z jednej strony; jak też nie twierdzę, że nie należy stanowczo potępiać grzech, milcząco pozwalać złu się panoszyć i nie mieć względu na Bożą Sprawiedliwość. Funkcja informacyjna w obu przypadkach jest naprawdę ważna. Chodzi mi jednak tylko o to, że ani „promocja dobra”, ani „zwalczanie zła” – nie są w stanie tak naprawdę nikogo nawrócić, a co najwyżej – utwierdzają w już zajętym stanowisku. Pierwsi chrześcijanie nie preferowali żadnego z opisywanych sposobów postępowania; a raczej poprawnie będzie powiedzieć – nie opierali ewangelizacji na którymkolwiek z nich.

No bo proszę sobie wyobrazić, co by to było, gdyby którykolwiek z pierwszych chrześcijan wychodził do ludzi gdzieś na placu w Efezie, Jerozolimie czy Koryncie i mówił coś w stylu: „Słuchajcie wszyscy mieszkańcy tego miasta! Bóg Was kocha i my Was kochamy, a w ogóle to jutro na amfiteatrze będzie bardzo fajny koncert ku czci Jezusa Chrystusa, a przy okazji proszę wesprzeć zbiórkę na nowe mieszkanie dla pogorzelców z sąsiedniej wioski!”. Albo, kiedy by z kolei mówili tak: „Słuchajcie wszyscy mieszkańcy tego miasta! Otóż nawróćcie się i pokutujcie jak najszybciej, a w ogóle to zwolennicy Tymoteusza ulegli wpływowi pogańskiego bożka, a w Sanhedrynie jest facet, który głosi herezje, a przy dworze imperatora to się odbywają ohydne sodomickie orgie, które Bóg całym sercem nienawidzi!”. Zadam w tym momencie retoryczne pytanie – czy którąkolwiek z tych narracji rzeczywiście bylibyśmy w stanie nawrócić tłumy i oddać sedno naszej wiary? Przecież na koncerty (czy inne wydarzenia ówczesnej kultury) – wtedy i tak się chodziło, pogorzelcom to nawet najbardziej zacietrzewiali czciciele pogańskich bożków pomagali, kłótnie pomiędzy różnymi przywódcami religijnymi tak samo jak dziś były na porządku dziennym, a wyuzdaniem cesarskich dworów nikogo przecież nie sposób było zdziwić! To po co w takim razie głosić to, o czym już wszyscy wiedzą? Co takiego ważnego naprawdę każdy z nas, szeregowych Chrześcijan, powinien mieć w sercu, czym ma się dzielić z innym człowiekiem w swoim otoczeniu, żeby to odniosło skutek?

Odpowiedź oczywiście znajdziemy w Słowie Bożym. W pierwszym posłaniu do Koryntian Apostoł Paweł zaledwie w 11 wierszach podsumowuje treść całej Ewangelii: „Bracia! Pragnę pogłębić wśród was znajomość ewangelii, którą wam ogłosiłem, a wy przyjęliście ją i przy niej trwacie. Dzięki ewangelii dostąpicie zbawienia, o ile zachowacie ją w takiej formie, w jakiej wam ogłosiłem, chyba że uwierzyliście lekkomyślnie. Przede wszystkim przekazałem wam naukę, którą przejąłem z tradycji, a mianowicie że Chrystus umarł za nasze grzechy, zgodnie z zapowiedzią Pisma, został pogrzebany, trzeciego dnia zmartwychwstał, zgodnie z zapowiedzią Pisma. Ukazał się Kefasowi, potem Dwunastu, następnie przeszło pięciuset braciom, z których większość żyje dotąd, a niektórzy pomarli. Z kolei Chrystus ukazał się Jakubowi, następnie wszystkim apostołom, a na koniec mnie jako poronionemu płodowi. Jestem bowiem najmniej ważnym z apostołów i nawet nie zasługuję na to miano, ponieważ prześladowałem Kościół Boży. Jednak dzięki łasce Boga jestem tym, kim jestem. Nie zmarnowałem Jego łaski, lecz trudziłem się więcej od wszystkich apostołów. Zresztą nie ja się trudziłem, ale łaska Boża, która jest ze mną. Obojętnie więc, czy chodzi o mnie, czy o innych apostołów, ważne jest, że taką naukę wam głosimy i w taką uwierzyliście.” (1 Kor 15:1-11).

I to, drodzy Bracia i Siostry, jest sedno Dobrej Nowiny. Dlaczego więc tak rzadko skupiamy się na tłumaczeniu  współczesnym ważności Zmartwychwstania? Dlaczego my, jako katolicy, nie racjonalizujemy tego największego z cudów, nie wyjaśniamy jego znaczenia i doniosłości, nie przedstawiamy kolejno wszystkich faktów, wywodów, wniosków, dowodów i tak dalej – by pomagać współczesnym odkrywać piękno Dobrej Nowiny na nowo? I przede wszystkim – dlaczego nie robiąc tego wszystkiego, nazywamy ewangelizacją to, co nią nawet nie jest?

Myślę, że powinniśmy ponownie w sobie otwierać właściwą motywację do ewangelizowania. Tą jedyną rzeczą, która naprawdę powinna stanowić motywację do bycia świadkiem Chrystusa jest Miłość do w Trójcy Jedynego Boga. To autentyczna Miłość do Boga powodowała, że pierwsi Chrześcijanie głosili rodzącą się dopiero chrześcijańską naukę z taką siłą i mocą, że słuchacze tylko usta otwierali ze zdziwienia. To Miłość do Boga powodowała, że płonący w sercu ewangelizatora żar – rozlewał się też na słuchaczy. To Miłość do Boga powodowała, że ponaglani przez Ducha Świętego chrześcijanie czynili dobro, prześcigając się w tym, jak by go zrobić jak najwięcej; to ta Miłość otwierała pierwszych świętych Kościoła na moc łaski, uzdrawianie chorych czy nawet wskrzeszanie umarłych. Wreszcie, to Miłość do Boga powodowała, że za wiarę w tę właśnie Ewangelię można było umrzeć w mękach i nawet przez chwilę się nie zastanawiać, czy oby na pewno warto poświęcić życie dla tego tylko, by pozostać świadkiem Prawdy. Ludzie kochani! Czyż nie czujecie, że dusimy się w naszych wątłych egoizmach, że przedkładając nad wolę Bożą – własny pomysł na to, jak „to wszystko powinno wyglądać” – zwyczajnie tracimy z pola widzenia Tego, Kto wszystko i nas samych w ogóle ożywia? Czyż nie dostrzegacie, że Chrystus tak samo jak i dwa tysiące lat wcześniej jest z nami, stojąc po środku naszych zgromadzeń i wspólnot, znajdując się w ścisłym centrum naszego z Wami życia, dzieląc się z nami Jego historią naszego wybawienia? Podkreślam – Jego historią, a nie naszą…

I żeby była jasność – ja sam nie raz już uległem tym „nastrojom chwili”, często-gęsto kieruję się duchem światowych spraw, przejmuję się tym, że coś jest złe, albo rozczulam się nad tym, że coś jest dobre… Ale mam gorący apel do każdego Chrześcijanina (w tym do siebie), - by nasza ewangelizacja była zawsze Chrysto-centryczna. Podkreślam! - nie chrześcijano-centryczna, a Chrysto-centryczna! Z punktu widzenia naszego zbawienia, nie ma w ogóle znaczenia, ile dobra zrobimy, a ile zła – zwalczymy. Liczy się tylko i wyłącznie odwzajemniona Miłość do Boga, przyjęcie Jego daru dla nas, a cała reszta – w sposób całkowicie naturalny – z takiej postawy z pewnością wyniknie.

Na sam koniec powtórzę, że nie mam za złe opisywanym środowiskom tego, że aktualnie kładą większy nacisk na taki a nie inny sposób mówienia o dziele Jezusa w życiu każdego człowieka. Jestem przekonany, że każdy zaangażowany w takie omawianie ma dobrą motywację, już kocha Boga z całych sił; wierzę też, że jest on prowadzony przez Ducha Świętego i zwraca uwagę Kościoła na sprawy słuszne, o których warto i pamiętać, i rozmawiać. Są to po prostu indywidualne posługi w Kościele. I bardzo dobrze! Ale błagam, by opisywane sposoby przekazywania informacji nie przykrywały nam sedna naszej wiary! A już tym bardziej, by nie stanowiły przeciwstawnych rzekomo pomysłów na ewangelizację! Nazywajmy rzeczy po imieniu – ewangelizacja jest ewangelizacją, a przekazywanie chrześcijańskich wiadomości – jest po prostu przekazywaniem chrześcijańskich wiadomości.

Równocześnie wierzę głęboko, że bez nauczania o Zmartwychwstaniu Chrystusa całe dokonane dobro czy też całe powstrzymane zło, - będzie jedynie ciekawostką kulturową, dziełem ludzkim, które przeminie wraz z jego twórcą. Jest natomiast jeden Twórca, który nie przemija nigdy – i o Nim trzeba pamiętać w każdej chwili naszego życia, również w trakcie głoszenia sprezentowanej nam przez Niego Dobrej Nowiny. Bo przecież ostatecznie jest tylko jedna prawdziwa Historia, która ma dla każdego człowieka znaczenie, nieprawdaż? I jeśli w to głęboko wierzymy – to wracajmy, proszę, do pierwotnej gorliwości Chrześcijan i opowiadajmy tę Historię ponownie, tak, by rozpalać w sercu kolejnych Chrześcijan ogień Bożej Miłości.

Szalom! :)


Powrót do bloga