O lęku przed śmiercią

Wiecie dlaczego większość współczesnych w naszym kręgu kulturowym nie wierzy w Boga lub buntuje się przeciwko Niemu? Bo to jest zwykle połączone z niewiarą we własną śmierć. Tak, tak, nie pomyliłem się: większość mieszkańców tak zwanego Zachodu to nieśmiertelni, hedonistycznie nastawieni do życia ludzie, którzy opanowali sztukę odganiania myśli o własnej śmierci do perfekcji.

 

Ciekawe, że zjawisko to dotyczy zarówno młodych jak i starych. Młody człowiek, rzecz jasna, ma jeszcze przed sobą mnóstwo czasu. Starość, zaczynająca się w mniemaniu młodego gdzieś tak w okolicy 50 lat, - jest tak abstrakcyjnym pojęciem, że nie ma o czym dyskutować. A nawet jeśli z pojęciem śmierci w młodym wieku się zetkniemy, to przecież nie dotyczy ona jednak mnie samego i niemożnością byłoby, żeby dotyczyć zaczęła. Śmierć dzieje się z kimkolwiek, tylko nie za mną - oto typowe nastawienie współczesnego młodego mieszkańca Zachodu. Ta młodociana głupota jest rzeczą naturalną i trudno jest o to do młodych mieć pretensje. Trzeba nie lada odwagi i wnikliwości, by osunąć w młodym wieku na bok te wszystkie jakże ważne hałaśliwe obrazki i kolorowe sprawy, którymi otacza nas świat. Nauka, ambicje, pieniądze, rozrywki, używki, zabawa i tak dalej i temu podobne - karuzela próżności w tym przypadku ma tuzin sposobów, by nie dać człowiekowi okazji, by pomyśleć o własnej skończoności.

 

W średnim wieku jesteśmy z kolei na myśl o własnej śmierci zbyt zajęci. Nie mamy na to wtedy czasu! Zresztą, nie mamy wtedy zwykle czasu na cokolwiek. Dom, dzieci, mieszkanie, remont, przeprowadzka, praca, praca i jeszcze raz praca - oto zwykle to, czym żyjemy w średnim wieku. Dodajmy do tego alternatywnie wyzwalające adrenalinę lub dopaminę jakieś hobby - i nie ma czasu już kompletnie na nic! I o tyle o ile człowiek młody jest pochłonięty życiem i światem w sposób naturalny, to człowiek w wieku średnim ma już ten grzech, że zwykle poddaje się temu pędowi z premedytacją, dobrowolnie oddając cały swój czas bożkowi dobrobytu. A śmierć? No cóż, trochę z rozpędu, ale jednak: wciąż dzieje się z kimkolwiek, ale nie ze mną. Ćwiczymy się w takim myśleniu za młodu tak długo, że przewijający się licznik własnych lat a nawet pierwsze symptomy zbliżającej się śmierci wśród znajomych, w postaci jakże niedorzecznych czasowych zmian w ciele (zmarszczek, brzuszków, obwisłości, zakoli i wypadających włosów) - nie są w stanie na tym etapie jeszcze nas do rozmyślań o własnej śmierci skłonić.

 

Jednak najbardziej dla mnie tajemniczym pozostaje fakt niemyślenia o własnej śmierci wśród ludzi starszych. Świat i tu znalazł sposoby, by człowieka od tak wstrętnych myśli odciągnąć. Siwe, zawinięte w loki włosy zadbanej, starszej pani, oraz radośnie się uśmiechający, choć mocno już pomarszczony starszy pan - oto marketingowy wygląd tak zwanych seniorów, którzy wciąż ciesząc się życiem na emeryturze, uprawiają ogródki, spędzają czas na wycieczkach lub po prostu popadają w tak zwany infotainment - i śledząc zmiany na świecie, mają sporo czasu na to, by wszystko i wszystkich komentować, oceniać, a nawet - o, zgrozo! - osądzać. Ogólnie albo wyłączna koncentracja na sobie albo życie sprawami innych, - to dość powszechny sposób na ucieczkę przed myślami o własnej śmierci w tym wieku.

 

Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że powyższe uogólnienia są tylko uogólnieniami i rysują tylko pewien zbiorowy obraz współczesnego człowieka zachodniego, niemyślącego o własnej śmierci. Są w każdym wieku zjawiska chorób gwałtownych i trwałych, śmierci nagłej, tragedii, wypadków, kalectwa i inwalidztwa, biedy i ubóstwa - i w każdym z tych przypadków śmierć częstokrotnie zagląda w oczy człowiekowi sama, przypominając o własnym bezwzględnym istnieniu w sposób nieproszony, nie patrząc na to, że ktoś przynależy do tak zwanego „złotego miliarda” mieszkańców globu. Narracja świata jest jednak taka, że przypadki te są wyjątkami, a nie regułą. Resztę świata te zjawiska nie specjalnie obchodzą.

 

I tylko sporadycznie zdarzają się śmiałkowie, którzy temu ogólnemu nastawieniu się wyłamują. Czy to własna wrażliwość, spostrzegawczość i empatia, która każe się zastanowić nad śmiercią w związku z utratą bliskiej osoby, czy to jakieś nieszczęście we własnym życiu, czy też własna przekora i nawyki krytycznego myślenia, czy też słuchanie Słowa Bożego - doprowadzają człowieka do głębokiego przeżywania własnej skończoności. A jeśli już doprowadzają - to wtedy własna śmierć wdziera się do świadomości niczym zimna, przerażająca, zatrzymująca bicie serca struga lodowatego prysznica: gwałtowna, niespodziewana, nieprzyjemna, jednak faktyczna i zmuszająca do refleksji. Niektórzy zastygają w tym momencie, próbując przeczekać. Ale śmierć jest przeciwnikiem, który tylko śmieje się z naszych samooszukańczych manipulacji z czasem. Przecież czas jest największym śmierci sprzymierzeńcem. Dlatego nawet jeśli ktoś pierwotnie próbuje świadomość własnej śmierci ignorować, nie udaje się to czynić zbyt długo. Przenikliwe zimno, strach i dygotanie zębami tak czy siak doprowadzają do rozmyślań i zmuszają do reagowania. Każdy człowiek musi się z własną śmiercią zmierzyć, musi przestać ją odpychać, musi ją zrozumieć i musi ją wcześniej czy później zaakceptować.

 

A nie da się zaakceptować własnej śmierci bez myślenia o wieczności. Możemy tę wieczność wciąż na tym etapie dla siebie odrzucić, staczając się ostatecznie do materializmu i świadomie redukując własne istnienie tylko do doczesności. Porównałbym ten wybór do powiedzenia własnej śmierci coś na kształt: oto moja łąka i mój czas bycia na niej; dopóki więc mam ten czas i dopóki nie dojdę do granicy tej łąki - będę używać i korzystać z życia tyle, ile mogę, a Tobie, droga śmierci, nic do tego; a z kolei mi - nic do tego, co po tym, gdy światło zgaśnie.

 

Druga i bardzo wąska ścieżka, prowadząca do akceptacji własnej śmierci, niechybnie doprowadza nas jednak do spotkania z Bogiem. Rozumiemy wtedy, że owa łąka ani czas na niej spędzany do nas nie należy, będąc jedynie darem Kogoś o wiele mądrzejszego od nas samych, a śmierć jest tylko drzwiami, przez które bezwzględnie musimy przejść.

 

Drzwiami prowadzącymi dokąd? I Kto jest tym, Kto tym wszystkim steruje? Czyjej woli jest to wszystko posłuszne? To jest moment, w którym dusza zaglądająca w otchłań wieczności i bezkresu, nie może ani uświadomić, ani objąć swoim ograniczonym rozumem Tego, który Jest, a równocześnie - zdaje sobie sprawę z tego, że własna trwoga o życiu jest czymś niedorzecznym. Martwienie się o życie i obawianie się śmierci jest jak martwienie się o utratę jeszcze nierozpakowanego prezentu; jest jak próba zawłaszczenia wynajmowanego mieszkania; jest jak usiłowanie stanięcia przed rozpędzonym pociągiem. Człowiek musi więc nauczyć się odrywać wzrok od tej przerażającej otchłani - i musi nauczyć się następnie ufać Bogu. Nikt z nas nie jest w stanie dodać choćby sekundy do własnego życia, kiedy już przychodzi jego kres. Nikt z nas, śmiertelników, nie może nic zmienić w fakcie umierania. Te wszystkie transhumanistyczne mrzonki o kopiowaniu świadomości w świat cyfrowy, o konserwacji własnego mózgu czy o wydłużeniu życia - to tylko śmiechu warte wysiłki w obliczu czekającego na nas Boga.

 

Boga, do Którego musimy przyjść, i w Którego musimy się oblec, przechodząc przez ciasną bramę własnej śmierci. Wierzę też, że w obliczu Jego nieskończonej dobroci, w świetle Jego nieustającej Miłości, nikt z nas potem jednak o śmierci pamiętać nie będzie, dokładnie tak, jak nikt z nas przecież nie pamięta skąd inąd traumatycznego i przerażającego doświadczenia własnych urodzin. Dlatego nie bójmy się własnej śmierci. Każdy z nas musi przez nią w ufności przebrnąć. Nie my jesteśmy autorami życia i to nie my decydujemy o jego zakończeniu na tym świecie. Pan Bóg objawia to wszystko w znacznie bardziej skondensowanej formie, mówiąc tak: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem! Kto wierze we Mnie, chociażby umarł, żyć będzie. A każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Czy wierzysz w to?” (J 11, 25). Myślę, że to jest najważniejsze pytanie, które Bóg kieruje do każdego żyjącego człowieka.



Powrót do bloga